piątek, 22 września 2017

Bushcraftowo #17 - Szlakiem Orlich Gniazd


Relacja z mojej wakacyjnej, czterodniowej wyprawy Szlakiem Orlich Gniazd.
150 km w cztery dni?
Dlaczego nie? :)
Zapraszam serdecznie!




Zwiastun filmu z wyprawy:


Zapraszam na film-relację z całej wyprawy:


Pod koniec lipca 2017 roku w końcu spełniło się moje marzenie, to największe.
Pójść w dal, po prostu przed siebie, spanie w lasach i codzienny marsz, każdego dnia skracając dystans pozostały do odległego celu.
Kilka miesięcy wcześniej ustaliłem już sobie, że idealnym celem będzie Częstochowa, szczególnie, że zaczynając podróż z Krakowa, miałem wyznaczony już gotowy, słynny szlak Orlich Gniazd.
Nie myślałem jednak o punkcie docelowym, tylko fascynowała mnie sama w sobie wędrówka.
Szybko przedstawiłem cały plan Kubie, który po paru negocjacjach z mniejszym lub większym entuzjazmem stwierdził, że i tak nie pozwolę mu nie iść :)

Przygotowałem całą trasę, pieniądze i mapy, a także psychikę, chociaż jak się później okazało - niewystarczająco dobrze.


Tak wyglądają nasze zapasy.
Zgrzewka wody i śpiwór dzielą wszystko na połowę, lewa jest Kuby, prawa moja. Sprzętem podzieliliśmy się wagowo, co może być mało wiarygodne patrząc na kolejne zdjęcie, a jednak.
Założenie było takie, że bierzemy dwie francuskie racje żywnościowe, konserwy i musli, a w trasie będziemy dokupować jedzenia i wody, której w założeniu będą 3 litry na osobę dziennie (później okaże się, że także było jej za mało), w celu ograniczenia masy plecaków.
Z zestawu ostatecznie wyleciała piła - zbędny ciężar.


Tak, one ważą tyle samo :)
Ogólnie podzieliliśmy się tak, że ja w mniejszym plecaku wziąłem małe, ale ciężkie rzeczy, a Kuba wziął ubrania, ogólnie rzeczy, które są lekkie, ale zajmują dużo miejsca i tak doszliśmy do równowagi.
Każdy z nich ważył 22 kg. NIE polecam...

*Dzień Pierwszy: Piątek*


Wszystko spakowane, jesteśmy gotowi do drogi.
150 kilometrów przed nami.
W drogę!


Iiii... Poszli!
Taki widok - czerwone oznaczenie szlaku - będzie towarzyszyć nam przez kolejne kilka dni.
Szkoda tylko, że ścieżka jedynie na początku wygląda tak nieskazitelnie i idealnie.


Wchodzimy w piękny Prądnik Korzkiewski i Dolinę Prądnika.
Kroczymy asfaltem, co wydaje się świetne, ale tylko na początku. Podczas wyprawy bardzo zmieniło się nasze podejście do chodzenia, które okazuje się naprawdę trudną sztuką, szczególnie kiedy mówimy o wędrowaniu po asfalcie.


Zdjęcie w lustrze, tym samym, w którym zrobiliśmy zdjęcie dwa i pół roku temu, taki sentymentalny powrót. 
Przeszliśmy mniej więcej cztery kilometry, co stwierdziliśmy z wielkim "zacieszem" na twarzach, a przynajmniej z mojej strony... Kuba raczej rzadko się uśmiechał, znacznie częściej narzekał, że kazałem mu iść (później to się zmieni).
W późniejszym etapie 30 km, to dość mały dystans nawet w skali całego dnia, ale oczywiście ten pierwszy drogowskaz przyprawił nas o uśmiech.


Po dwóch godzinach dumnie wkraczamy do Ojcowskiego Parku Narodowego, przeszyci bólem powodowanym przez makabryczny ciężar plecaków. Mimo że systemy nośne w tych egzemplarzach są zrobione bardzo dobrze, jednak nie potrafią działać cudów i jeśli coś jest za ciężkie, po prostu boli.


Kolejne drogowskazy, kolejne uśmiechy i kolejne korekty tempa.
Minęło już około 10 kilometrów.


Pierwszy dzień przyniósł wiele widoków skał i terenów podobnych do gór, bo tak właśnie wygląda ta partia szlaku, cały Ojcowski PN, to bardzo ciekawe miejsce.


Brama Krakowska jak zwykle przywitała nas wesoło, a pogoda w ten dzień była idealna, nie za ciepło nie za zimno!


Koło godziny 13 zatrzymujemy się w jaskini Krowiej na "obiad", który był u nas czymś w rodzaju przetrzymania energii do pożywnej kolacji, żeby nie tracić czasu w ciągu dnia.


Trochę konserwy, chleba i pół laski kiełbasy powinno wystarczyć :)


Tu takie wypróbowanie kamuflażu (camogrom), który idealnie maskuje sylwetkę na tle skał!


Zamek w Ojcowie, piękna budowla, bardzo mi się podoba to wkomponowanie bramy w skałę uchwycone na zdjęciu powyżej.
Jesteśmy w Ojcowie i to jest praktycznie ostatnie miejsce gdzie widzimy sporo ludzi. Większość z nich patrzy na nas podejrzanie, może nie ze względu na nóż, ale mój pełny ubiór w kamuflażu zawsze budzi w ludziach mieszane uczucia.

I właśnie w tym miejscu poniosłem wewnętrzną klęskę jako przewodnik i lider dwuosobowej ekipy kroczącej naprzód :)
Niestety przy planowaniu trasy umknęła mi jedna noc, przez co okazało się, że będziemy spać jedną noc dłużej.
Na szczęście szybko zmieniłem plany i we dwójkę je zanalizowaliśmy, Kuba zaakceptował moją poprawkę i ruszyliśmy dalej.


No i zaczęło się, od tego momentu (za Ojcowem) szlak przybrał prawdziwą formę i dopiero wtedy zaczęliśmy iść gęstym lasem.


Pierwsze konkretne podejście pod górę lasem, szlak zrobił się trudniejszy i ciasny.
Zdecydowaliśmy się zrobić postój i przerwę na coś słodkiego po wyjściu na polanę w głuchej ciszy.


Pierwszy dzień był trochę pozbawiony klimatu dzikości Szlaku Orlich Gniazd, ponieważ prowadził przez rezerwat o specyficznych warunkach i jednak sporej ilości domów.
Później przekonamy się na czym polega piękno Szlaku Czerwonego (Orlich Gniazd).


Kolejne wspólne zdjęcie i ponownie zapraszam do obejrzenia filmu, w którym genialnie widać zmiany nastroju względem czasu i kilometrów przebytych. Klimatu podróży nic w 100% nie odda, ale na pewno film da więcej niż zdjęcia.


Tak jak już wspomniałem, Ojcowski Park Narodowy jest bardzo podobny do Tatrzańskiego, przynajmniej w niektórych częściach.


Kolejnym celem jest Pieskowa Skała, czyli jakieś 20 kilometrów będzie za nami, już padamy, ale to kwestia pierwszego dnia, co okazało się później.
Najlepsze jest to 3689 km do Santiago, co szczerze rozbawiło mnie do łez, ale pomyślałem, że... chętnie bym tam poszedł, ale to już inny temat :)


Będziemy zaraz wchodzić na ostatnie większe wzniesienie, które przyjdzie nam pokonać dzisiejszego dnia, Górę Słoneczną.


Uśmiechnięty Kuba!
Pamiątkowe zdjęcie, warto je zapisać, bo to się nie zdarzało często :)


Szlak wyglądał na coraz bardziej urozmaicany i był coraz ciekawszy.


Widok z Góry Słonecznej...
W sumie ładnie, ale nic powalającego, a na pewno nie tak, jak Góra Zborów w ostatni dzień. Cudo!


Góra Słoneczna przypomina raczej bieszczadzkie szczyty, obrośnięta drzewami polana i znikome widoki, ale to też ma swój klimat, szczególnie, że w Bieszczadach jestem zakochany.


Pieskowa Skała!
W końcu dotarliśmy do kolejnego miejsca, które było naszym celem postojowym.
I to już naprawdę ostatnie miejsce z ludźmi, kolejne będzie za dwa dni, a przez ten czas spotkamy może pięć osób, do tego spanie w lesie i przebywanie w nim 24 godziny na dobę i człowiek dziczeje co doskonale odczuliśmy na sobie, trudno się wtedy odnaleźć w tłumie i zapomina się o niektórych częściach kultury osobistej :)


Przerwa pod zamkiem, takie przystanki musiały być idealnie zaplanowane, maksymalnie 20 minut i to przy obiedzie, normalnie 5-10 minut musi wystarczyć, czasem minuta na odsapnięcie.


Nie piję kawy, ale w lesie i na takiej wyprawie, stwierdziłem, że dodam sobie energii.
Czy zadziałało?
Szczerze nie wiem, ale pewnie tak, bo nie jestem przyzwyczajony do kofeiny - i dobrze.


Ostatni rzut okiem na zamek.


Początek umierania fizycznego, szczególnie, że tu większość trasy, to chodnik lub asfalt, no niestety taka jest specyfika tego odcinka Szlaku.
Niestety zdjęcie nie odda naszego wyczerpania, ale film pokazuje to dość wyraźnie i śmiesznie.


Robimy zapasy wody pod sklepem w Sułoszowej II z pięknym widokiem na kościół.
Nie czujemy ramion, oczywiście z bólu, a na koniec kiedy brakuje sił zamiast mieć lżejsze plecaki, doładowujemy je po brzegi wodą, żeby była na następny dzień.
Męczące życie podróżnika :)


Ostatnia prosta i przedarcie się głęboko w las, który widać na horyzoncie.
Tam właśnie rozbiliśmy skryty obóz i dość szybko poszliśmy spać.
Na szczęście spanie w lesie mamy już genialnie wyćwiczone, stanowi to pewnego rodzaju rutynę, po przynajmniej kilkudziesięciu nocach spędzonych w dziczy.
Ponownie zapraszam do filmu, gdzie wszystko jest dokładniej przedstawione, razem z rozbijaniem obozu i innymi atrakcjami:


*Dzień 2: Sobota*


Nadszedł kolejny dzień wędrówki, 7 godzin snu musiało nam wystarczyć.
Na szczęście obudziły się w nas nowe pokłady energii, chociaż wstawanie nie było najprostsze.


Kilka minut spędziliśmy wisząc i myśląc co nas dzisiaj czeka, jednak nie trwało to długo, bo wszystko jest czasowo dopasowane i nie możemy pozwolić sobie na takie obsunięcia.
Pobudka była o godzinie 6:30, więc dramatu nie ma.


Kuba od razu po pobudce musiał opatrzyć rany na nogach, które powstały przez nieodpowiednie obuwie, ja na szczęście pod tym względem nie miałem problemów - pamiętajcie, buty, to najważniejsza część ubioru.


To chyba najlepsza część tego dnia :)
Prawdziwy skarbiec szczęścia, francuska racja żywnościowa była świetnym uzupełnieniem naszej nudnej diety...


Kiedy słońce zaczęło przedzierać się przez korony drzew, w lesie zrobiło się widno i już wiedziałem, że czas wyruszać, bo trasa zaplanowana jest od wczesnego ranka, aż po zmrok - chwila opóźnienia i musimy wędrować nocą, a tego lepiej unikać.


Na drogę przygotowałem też napój izotoniczny z racji żywnościowej, który jak później się okazało, świetnie zastępuje i przewyższa właściwości nawadniające wody, starczył na dużo dłużej.


Taki widok zastaliśmy po wyjściu z lasu, które trwało jakieś 30 minut, ale chociaż upewniliśmy się, że dobrze się ukryliśmy, co w naszym kraju jest dość ważne.


Komu w drogę, temu czas!


Teraz szło się świetnie, temperatura była idealna, ale trzeba pamiętać, że to tylko ze względu na wczesną porę dnia. Przeszliśmy już kilka kilometrów.


Po kilku godzinach drogi i męczeniu się, ze złym oznaczeniem szlaku, który co chwilę znikał gdzieś pośród krzaków, zatrzymaliśmy się na zupę i suchary.
Udało się znaleźć bardzo ładne miejsce, więc siedzieliśmy tu aż 25 minut.
Na szlaku nie ma zupełnie nikogo, od 24 godzin nie widzieliśmy nikogo.


Przy szlaku znaleźliśmy czaszkę jelenia.


Przeszliśmy już koło Olkusza i przed nami piękna droga przez las, niestety asfaltowa, co już zaczęliśmy identyfikować jako męka dla stóp.


Mieliśmy kolejne problemy ze szlakiem, więc doszliśmy do ronda, gdzie stary szlak łączy się z nowym, a żeby przedostać się na drugą stronę ronda na ruchliwej drodze użyliśmy tunelu. 
Ciekawa przygoda!


Dotarliśmy do Januszkowej Góry, którędy wiódł dawny Szlak Orlich Gniazd. Stwierdziłem, że pójdziemy tak jak jest na naszej mapie, czyli aktualnie zielonym szlakiem, aż do Jaroszowca.


Przedzieramy się teraz ładną ścieżką dydaktyczną przez Rezerwat Pazurek, gdzie spotkaliśmy pierwszego człowieka od prawie dwóch dni!


Kolejny postój, ale teraz już jak najszybciej chcemy dojść do Jaroszowca, gdzie czeka nas obiad z racji żywnościowej - będzie pysznie :)


Puszka może kojarzyć się z tanim "żarciem", lecz nic bardziej mylnego, dania główne z tego kraju są wprost przepyszne!
Oczywiście wszystko podgrzewane, na filmie pokazuję jak działa kuchenka Esbit, zapraszam na film:



Za Jaroszowcem przeszliśmy koło bardzo klimatycznego szpitala pośród drzew, a później mijaliśmy tory w środku lasu i zaczął się bardzo piaszczysty fragment trasy, co zwiastuje męczący i długi marsz...


Przeszliśmy już jakieś 25 kilometrów, słońce powoli zachodzi, a nasza energia odchodzi, ale trzeba iść dalej!
Na filmie genialnie widać jak zmęczeni byliśmy, więc warto popatrzeć jak inni się męczą :)


Dotarliśmy do Bydlina.
Był to nasz cel pośredni, a raczej prawie końcowy, bo parę (do 10 km) za nim był nasz cel. Zatrzymaliśmy się tutaj pod sklepem, w celu uzupełnienia zapasów wody i żywności, chociaż jedzenia mieliśmy jeszcze trochę w zanadrzu. Przy okazji przekąsiliśmy krakersy z mięsem.


To ostatnie zdjęcie jakie zrobiłem tego dnia, prawie pionowe podejście przez jakieś 3 metry w górę.
Próbowaliśmy pod nie podejść jakieś 3 minuty, przez nasze wycieńczenie.
Tego dnia wypróbowaliśmy inne rozwieszenie hamaków i tarpa (plandeki).
W nocy coś biegało blisko nas, z mojego doświadczenia, to była zwykła sarna.
Poszliśmy spać bez większej kolacji, by rano poświecić więcej czasu na obfite śniadanie, na filmie wszystko jest dobrze pokazane.


Przed nami kolejna noc w dziczy.

*Dzień 3: Niedziela*


Nadszedł nowy dzień i nowe wyzwania, ale nie poddajemy się i brniemy dalej przez kręte ścieżki Szlaku Orlich Gniazd!
Dbanie o higienę sprowadza się do czynności takich jak mycie zębów, bo o tym zapomnieć nie można i przepłukaniu twarzy pokrytej kilkoma centymetrami potu z pyłem, którego zmycie znacznie poprawia komfort wędrówki, a tutaj wszystko leży w psychice, cała trudność takiego wędrowania na tym polega.


Od jakiegoś czasu jesteśmy na Śląsku, zmierzamy w stronę wsi Smoleń, a później przez Pilicę do Podzamcza, gdzie czeka nas zamek Ogrodzieniec.
Jesteśmy już przyzwyczajeni do marszu, a ramiona nie płoną żywym ogniem przy każdym poprawianiu plecaka. Niestety Kubie zaczęły wysiadać kostki, ale dzielnie idziemy dalej z zachowaniem ostrożności, bo przecież nie chcemy nabawić się kontuzji.
Świetną rzeczą, która od wkroczenia do gminy Pilica są wiaty, piękne i zadbane, gdybyśmy uprawiali bardziej "zwykłą" turystykę, na pewno spędzilibyśmy w nich dużo czasu podziwiając widoki, które zapierają dech w piersiach. 


Niedziela przyniosła ze sobą cudowne pejzaże, ukazujące prawdziwe polskie piękno.
To zdjęcie jest zrobione przy jaskini pod Biśnikiem.


W takich miejscach można było siedzieć i siedzieć, ale oczywiście na to czasu za dużo też nie było :)


Jedyne co nam towarzyszyło podczas tej wyprawy, to dużo zwierząt, a dzisiaj, to aż za dużo, ale o tym za chwilę... :)


Wreszcie wyszliśmy z lasu, a raczej niestety - niedziela była upiornie gorąca, 35 stopni w dzień potrafiło zabić.
Właśnie wchodzimy do Smolenia, gdzie w sumie nic oprócz małego zamku nie ma, ale nasze cele zazwyczaj były małymi wioskami, bo i tak wydawały się wielkimi metropoliami przy naszym codziennym leśnym zakwaterowaniu.


Las na horyzoncie, właśnie tam jest nasze upragnione schronienie przed słońcem, wydaje się blisko?
No niestety, podczas wyprawy zrozumieliśmy, że takie rzeczy wcale nie są tak blisko jak się wydaje.
Jeszcze trochę i dotrzemy do Pilicy, gdzie mamy nadzieję spotkać jakichkolwiek ludzi.


Dotarliśmy do Pilicy!
Tutaj znaleźliśmy stację benzynową na której posiedzieliśmy chyba z 30 minut, klimatyzacja, czystość i hot dog, taki powrót do cywilizacji, oczywiście tylko na chwilę.
Bardzo podniosło mnie na duchu, kiedy starsza Pani była zadziwiona i bardzo nas podziwiała, że w wieku 17 lat idziemy z Krakowa śpiąc po lasach, a to już prawie 100 km!


Teraz z Pilicy do Kocikowej, która okazała się totalną wsią, uwielbiam taki klimat, nawet miejscowy Pan, prawdopodobnie lubiący popić zaprowadził nas na szlak, więc polecam Kocikową, bardzo mili przewodnicy :)
Tutaj zapraszam na film, gdzie ten odcinek jest dobrze zobrazowany, 35 stopni w południe przez pola podczas żniw... NIE polecam takiej temperatury, pamiętajcie o czapkach, bo bez nich NIE wolno wyruszać w taką wędrówkę.



Przedzieramy się teraz przez las prowadzący prosto do zamku w Podzamczu, który było już widać ze szczytu wzgórza przed lasem.
Bardzo przyjemny kawałek, chociaż nie mamy już siły przez ten upał, ale drzewa dają cudowne schronienie przed słońcem.


Zaczęły się skały, więc zamek jest już blisko.
Kończy nam się woda, a mieliśmy 3 litry na osobę!
To dopiero uświadomiło nam jak upał potrafi wykończyć człowieka, w piątek zużyliśmy niecałe 3 litry wody, tutaj koło godziny 13 już zdążyliśmy je wypić. Teraz tylko mieć nadzieję, że w niedzielę jakiś mały sklepik będzie otwarty, a jeśli nie, to też nie ma wielkiego problemu, byliśmy na to gotowi, w momencie braku sklepu pobierzemy wodę z rzeki po uprzednio sprawdzeniu jej zdatności i ewentualnego zanieczyszczenia chemicznego, a potem uzdatnimy ją tabletkami do tego przeznaczonymi, ale wiadomo, kupić łatwiej i jednak bezpieczniej.


Coś dziwnego dzieje się z naszą trasą, jakby... powinniśmy już dawno dojść na miejsce, ale może to złudzenie...
Idziemy teraz obok grodu na górze Birów, aż do Karlina, a później do Żerkowic, gdzie zrobimy sobie kolejną przerwę, na jakieś 10 minut.
Widzimy się za kilka godzin :)
Może to brzmi śmiesznie, ale różnica w psychice jest ogromna. W pierwszy dzień 4 kilometry, to był wyczyn, a teraz zlani potem, cali brudni i z mega obciążeniem pod koniec dnia mówiąc "jeszcze tylko 10 km" naprawdę odbieramy to jako "uff, to już tylko kawałek", ludzki umysł jest bardzo ciekawy.


Dotarliśmy do Żerkowic!
Odpoczywamy teraz na przystanku i uwaga uwaga, dokładnie w tym miejscu przeszliśmy ponad 110 km!
Genialne uczucie, wyruszyć i po prostu iść przed siebie...


Ostatnim zdjęciem, które zrobiłem w Niedzielę, jest skała Okiennik Wielki. Nastawiłem się raczej na film, więc zdjęć nie ma tak dużo, zapraszam na film, tam jest jeszcze bardzo dużo materiału z niedzieli:


Sytuacja wyglądała tak, że szliśmy aż do godziny 22, niestety po ciemku, ale trzeba było dojść do ustalonego przez nas wcześniej miejsca. Wszystko byłoby w porządku, gdyby nie dziki, którym "weszliśmy w paradę" podczas ostatnich 15 minut naszego marszu. Dużo razy spotykałem w lesie dziki, zresztą nie tylko w lesie, często będąc z nimi sam na sam, nie są tak straszne jak się wydaje, tylko trzeba się nauczyć nie panikować. Jednak po 16 godzinach bardzo intensywnego marszu i jak się okazało zabójczego dystansu przebytego dzisiaj, bo aż 45 km (!), nie ma nic gorszego niż wpaść na dziki. Ścieżka przez las wiodła bardzo ciasno i była bardzo zarośnięta, a dziki akurat przechodziły przez nią, weszliśmy między nie i słyszeliśmy tylko "chrumkanie" i głośne tupanie, na szczęście nie wzięły nas za przeciwników i przeszliśmy obok siebie jak równy z równym.
Rozwiesiliśmy się przy skale, kawałek od ścieżki i momentalnie zasnęliśmy, padnięci i niestety przemęczeni, bo to co zrobiliśmy tego dnia było jednak przegięciem jak na nasze możliwości.

*Dzień 4: Poniedziałek* 


Kolejny dzień, już ostatni rozpoczęliśmy od szybkiego przekąszenia czegokolwiek, a nie jak zwykle od porządnego energetycznego posiłku, bo mniej więcej dwie godziny drogi od miejsca noclegu powinniśmy być nad zalewem w Kostkowicach, gdzie zamierzamy spędzić godzinę i poświęcić ją na umycie się tam i relaks, rozluźnienie przemęczonych mięśni.

Teraz jesteśmy na Górze Zborów, która zdecydowanie była najpiękniejszym miejscem, w którym byliśmy. nasz dzisiejszy cel jest w tle dokładnie na linii horyzontu, to jakieś tylko 30 w linii prostej, więc nie tak źle.


Cudowny widok, tak wyobrażałem sobie zawsze moje wymarzone wakacje, to mój żywioł, moje miejsce.
Góra Zborów wynagrodziła cały trud przejścia tych 150 km.


Niestety przez swoją nieuwagę i skupienie się na filmie nie zrobiłem żadnego zdjęcia z zalewu, który był po Górze Zborów najlepszym miejscem jakie było po naszej drodze.
Tutaj jemy porządne śniadanie, ja podgrzewam właśnie ziemniaki z wieprzowiną w sosie serowym.
Kąpiel w wodzie i umycie włosów, to coś świetnego, całkowite odświeżenie i od razu pojawiły się znikąd nowe pokłady energii, co udowadnia, że wędrowanie leży głęboko w psychice i sukces zależy od przygotowania psychicznego, a fizyczność jest na drugim miejscu, tu trzeba znosić ciągłe zmęczenie i umieć się skutecznie motywować.
Zapraszam na film, tam są ujęcia z wody i więcej atrakcji:



Jesteśmy pod sklepem w Zdowie, który jest kolejnym odludnym miejscem, kocham takie klimaty, ludzie mają tutaj zupełnie inną mentalność, wydaje się, że miejscowość w której mieszkają jest dla nich całym światem, jednak mieszkając w Krakowie nie widać czegoś takiego, tutaj mieszkańcy są naprawdę przywiązani do swojej wioski, co bardzo mi się podoba, plus gościnność i otwartość na turystów.
Kupiliśmy colę - świetne odświeżenie i powrót do cywilizacji po raz drugi!


Naszym kolejnym celem jest zamek w Bobolicach, a później w Mirowie, do których mamy tylko kilka kilometrów.


Dotarliśmy do zamku w Bobolicach, gdzie akurat była telewizja i rekonstrukcja historyczna, więc na zdjęciu złapały się konie, które dodają średniowiecznego klimatu.


Asfaltem (masakra...) przeszliśmy tylko 2 km i już byliśmy pod zamkiem w Mirowie, gdzie jakieś małżeństwo spytało nas jak daleko jest do Bobolic, więc z uśmiechami i w pełni poważnie odparliśmy, że to tylko chwilka, dosłownie dwa kilometry, ale ewidentnie zdziwiło ich nasze "to tylko chwilka" i potem do nas dotarło, że podczas wyprawy naprawdę zmieniliśmy podejście do dystansu :)


Według mnie zamek w Mirowie jest najładniejszy ze wszystkich które mijaliśmy przez te cztery dni.
Teraz lecimy na busa, który jest za godzinę i dwadzieścia minut, a my mamy do przejścia spory kawał lasu przez pagórek, więc jedyna przerwa jaką robimy trwa pięć minut, a tempo mamy dość mordercze.


Jesteśmy na przystanku, a tak wyglądały nasze plecy przez całą wyprawę, a najlepsze jest to, że tego dnia się myliśmy, więc co się działo wcześniej, nawet nie chcę wiedzieć. Wiem, dziwny temat do pisania o tym, ale myślę, że jeśli miałbym kogoś zachęcić do takiej wyprawy, muszę napisać o aspektach, które są naprawdę ważne. Przy takiej wędrówce, to właśnie takie rzeczy najbardziej przeszkadzają.


Postanowiliśmy w Niegowej wsiąść w busa i dojechać do Myszkowa, a stamtąd do Częstochowy, ponieważ przeszliśmy planowane 150 km, a ostatnie fragmenty trasy prowadzą przez przedmieścia Częstochowy, co nie jest jakieś fascynujące...
Teraz można było w pełni poczuć tę dumę, to było genialne uczucie, pamiętam to bardzo dokładnie, mimo że minęły już prawie dwa miesiące.


No i jest.
Dotarliśmy na Jasną Górę, weszliśmy do środka, pomodliliśmy się i po jakiś 20 minutach zaczęliśmy kierować się na wyczekiwaną pizzę. Smakowała lepiej niż kiedykolwiek :)
Później poszliśmy na dworzec i o 23 byliśmy w Krakowie.

Podsumowanie

Postaram się teraz streścić całą wędrówkę, dam rady i wskazówki, plus wskażę błędy, jakie popełniliśmy.

Po pierwsze, trzeba przeboleć pierwszy dzień, to bardzo ważne, ponieważ ciało nie jest przyzwyczajone do tak dużego wysiłku, a później będzie z górki o ile nie przekroczymy naszej granicy wytrzymałości.

Po drugie.
Właśnie, granica wytrzymałości, ja wiem, że można czuć się wielkim siłaczem i być najlepszym "pakerem" w mieście, ale to nie znaczy, że umiesz chodzić.
Mam 165 cm wzrostu i nie jestem Herkulesem, a przeszedłem trasę, którą wiem, że nie każdy, a raczej mało kto z tych "lepszych" byłby w stanie przejść, więc żadnych wymówek w stylu "jestem na takie coś za słaby, nie nadaję się".
Ustalajmy sobie dzienny limit adekwatnie do naszych granic, dostosujmy się do najsłabszego uczestnika ekipy. To wcale nie tak, że będąc mniej wytrzymałym jesteś słaby i przeszkadzasz innym. Właśnie na odwrót, pokażesz wtedy, że mimo różnicy jesteś w stanie pokonać takie wyzwanie.
My popełniliśmy błąd przekraczając swoje możliwości i robiąc 45 km w jeden dzień, co było wykonalne, ale gdybyśmy kontynuowali ten dystans codziennie, niestety po kolei uszkadzalibyśmy sobie coraz to kolejne partie ciała. 
Przykładem może być Kuba, który każdego dnia dochodził do swojej granicy i z dnia na dzień zaczynały go boleć kolejne stawy i mięśnie, ja na szczęście nie miałem tego problemu. Nie pokazuje to jednak, że jest gorszy, a właśnie potęguje jego wyczyn.

Po trzecie.
Wędrowanie leży w głowie. Kluczem do sukcesu jest dobre nastawienie się psychicznie i przygotowanie swojego umysłu na zmaganie się z potężnym wysiłkiem, ciągłym, nieustającym, parodniowym. Co jakiś czas róbmy sobie nagrody, a na sam koniec coś, co podniesie na duchu, jak pizza w naszym przypadku.

Po czwarte.
Wszystko musi być idealnie zaplanowane. Razem z wszystkimi planami B,C,D... itd. Bez tego, może się okazać, że utkniecie pośrodku lasu bez jedzenia, a co gorsza bez wody.

Po piąte.
Sprawdźcie pogodę, nie wyruszajcie w upały, nie ma w tym nic przyjemnego i nie jest to bezpiecznie, szczególnie ważna jest wtedy woda.
W niedzielę wypiliśmy prawie 6 litrów NA OSOBĘ.

Po szóste.
Bawcie się!
To w tym najważniejsze, podziwiajcie naturę i świat, który was otacza!


Po powrocie dowiedziałem się, że tę trasę ludzie średnio przechodzą w 10-14 dni, zrobiliśmy to w 4, więc tym bardziej się cieszę, jednak nie polecam takiego forsowania się.

Po wyprawie pojawił się bardzo znaczny przyrost siły i sprawności ogólnej, a dodatkowo chodzenie gdziekolwiek teraz jest niczym :)
Dzienne spalanie wyniosło około 2000 kcal, co przełożyło się na schudnięcie o:

Ja - 2 kilogramy
Kuba - 1,5 kilograma

Co jak na cztery dni, pokazuje jak potężnym wysiłkiem może być chodzenie, przy jedzeniu i tak więcej niż zwykle. Zadbajcie o pełne wyżywienie, bez tego nie będziecie mieli siły.

Zapraszam na film, naprawdę dużo bardziej ukazuje klimat wyprawy:


Na koniec chciałbym podziękować i pogratulować Kubie, że szedł i wytrzymał ze mną te 4 dni, bez Ciebie by się nie udało!

To była niezapomniana przygoda, spełniło się moje największe marzenie i z wielką chęcią powtórzę ten wyczyn.












































































Brak komentarzy:

Prześlij komentarz